piątek, 30 grudnia 2016

Wizyta u Serwinki

Sławna jest w Polsce Serwinka, pewnego rodzaju znachorka, co leczy ludzi lepiej od lekarzy. Specjalizuje się w kościach i złamaniach. Zdecydowałam się sprawdzić czy i na moje kolano coś poradzi. I po fakcie pomyślałam że opiszę moje odczucia, bo sama szukałam tego typu informacji przed pojechaniem tam, a wszystko co można znaleźć to zdawkowe wpisy na forach.


Przyjazd do Serwinki


Przyjechaliśmy o 6:30 rano pod jej dom, samochodem (gdyby ktoś chciał busem jechać to jest jakieś 1200-2000m piechotą od przystanku). Było już około 11 samochodów tam, ludzie spali w samochodach, ktoś miał listę, wpisałam się jako 20sta, czekamy do 7. O 7:30 ktoś otworzył bramkę i wpuścili nas do takiego małego jakby pomieszczenia gospodarczego z piecykiem (więc dobrze, bo było ciepło).

Gdzieś słyszałam że tam panują straszne warunki, nie wiem jak było kiedyś, teraz to taki murowany mały budynek podzielony na 2 cześci, w środku plytki i betonowe ściany. Ciepło w środku bo jest piecyk na drewno. Dwa koty z nami tam siedziały (zadbane). Jest dwoje drzwi obok siebie, jedne do poczekalni, drugie do tej części gdzie przyjmują. Ten budynek stoi obok takiego normalnego domku jednorodzinnego.

Serwinka, wiekowa kobieta, siadła z nami i tak zaczęła z nami rozmawiać. W międzyczasie ktoś przepisywał listę na jej listę, gdzie było już około 10 ludzi na początku, i czasami w środku (chyba jakieś osoby na specjalnych warunkach). Więc wszystkie numery się przesunęły o 10-20. Kazała nie jechać tylko czekać bo ona nie będzie na ludzi czekać do południa a potem siedzieć do nocy (no fakt). Mówiła też że dzieci do 14 lat, osoby powyżej 80 lat, i osoby ze złamaniami wchodzą bez kolejki. Około ósmej poszła przyjmować.


Czekanie


Co tu dużo gadać, długo się czeka. W sumie to pojechałam stamtąd, bo po przenumerowaniu mój numerek to był 36, na 50 osób limitu. Wróciłam o 13, i jak się można było domyślać - chaos. Bo "o tam ktoś wszedł bez kolejki, z ulicy". Bo "ja miałam numerek 10, a teraz mam 16, ktoś tutaj pooszukiwał, dlaczego ten co ma 11 ma wejść przede mną jak ja miałam 10". Bo "ludzie nieuczciwi tacy i wchodzą 3 osoby na jeden numerek (...) a co ja wiem jaki ja mam numerek, nie pamiętam jakiś tam mam" (mistrzyni :D). W końcu ludzie zaczęli koczować na zewnątrz żeby nikt się nie prześliznął. No i tak weszłam o 15-16.


Wizyta


W środku były trzy - matka, córka i wnuczka. Wnuczka tylko pomaga, matka z córką zajmują się ludźmi. Tylko weszłam ta starsza kazała mi ściągać spodnie, wzięła nogę do ręki i mówi: płyn w kolanie, bandaże ma? No nie ma, więc mnie wysłały do pobliskiego sklepiku gdzie oczywiście mają zaopatrzenie serwinkowe. Co ona robi z tymi bandażami: zwija takiego rogalika z takiego cienkiego papieru w rolkach, i owija to bandażem. Potem ktoś to jej roztłukuje na stole żeby się trochę spłaszczyło. I potem to układają na kolanie i zakręcają w bandaż, i ma to ściągać wodę z kolana.

Po powrocie przyjęła mnie jej córka. Teraz ciekawa część: poza zabandażowaniem odczytała zdjęcia rezonansów i postawiła diagnozę. Więc najpierw opiszę jaką diagnozę otrzymałam od kilku lekarzy, dla porównania.


Moja sytuacja


Więc tak, 7 miesięcy po rekonstrukcji więzadła krzyżowego (w maju 2016), noga wciąż boli i puchnie. Od operacji nie byłam w stanie tak normalnie pojeździć na rowerku stacjonarnym parę minut żeby nie było to okupione bólem przez następny tydzień. Oczywiście po obciążeniu nogi pojawia się wysięk w kolanie, opuchlizna a ból jest jeszcze większy. I boli dokładnie w środku. Plus, jest coraz gorzej, na tą chwilę nawet wchodzenie po schodach powoduje bóle i puchnięcie. Zrobiłam rezonans który wykazał pęknięcie chrząstki rzepki stopnia III. I teraz tak, takie dostałam diagnozy (tak jestem zdesperowana, w końcu uwielbiam sport):

  • lekarz 1 (Niemcy): ma pani pękniętą chrząstkę pod rzepką III stopnia, widocznie przegapiliśmy przed operacją, niestety to jest w takim miejscu że nie ma leczenia które by rokowało jakieś szanse na poprawę, więc się proszę do tego bólu zacząć przyzwyczajać, i unikać już sportu, ja też miałem problem z kolanem teraz unikam sportu i jest ok; proszę skonsultować z lekarzem X czy widzi sens w operacji, jeśli nie to możemy spróbować zastrzyków chociaż to raczej nic nie da
  • lekarz X (Niemcy): tak, chrząstka rzepki jest pęknięta, ale to nie powinno powodować takich objawów; nie wiem dlaczego panią boli, wszystko wygląda ok; możemy wstrzyknąć kortyzon (wyczytałam że blokuje ból na kilka lat, niestety niszczy chrząstkę stawową)
  • lekarz 3 (Niemcy): chrząstka nie powinna być problemem, tak nawiasem to ma też pani pękniętą łąkotkę, chociaż to też nie powinno powodować problemów; wydaje mi się że kanał przez który biegnie więzadło jest za szeroki, skonsultuję się z kolegami i zadzwonię co z tym robić; ok koledzy mówią że to nie powinno powodować takich objawów, proszę nosić ortezę na wszelki wypadek
  • lekarz 4 (Polska): kanał więzadła poszerzony (nic mu nie mówiłam o poprzedniej diagnozie) i coś co wygląda jak torbiel w tym kanale, nieciekawie to wygląda no ale czasem tak się dzieje że się trudniej to goi, proszę oszczędzać kolano jeszcze parę miesięcy a samo się zagoi; orteza niepotrzebna; odbudową mięśni niech się pani nie przejmuje bo jest całkiem w porządku (mierzył obwód ud metrem krawieckim)


Diagnoza Serwinki


Pokazałam jej tylko rezonanse, bez opisu. Kazała też pokazać odpis wypisania ze szpitala, mimo że był po niemiecku, to powiedziała że łacińskie nazwy zrozumie. Wnuczka dzwoniła się dowiadywać jakie działania mają leki co miałam na tej karcie zapisane. I to mi powiedziała:

Ma pani genetyczną skłonność do ścierania rzepki (tutaj wiem od Google że bardzo wiele ludzi to ma, więc mogła strzelać). Rzepka dociska o tutaj do kości, i ciągle jest podrażniana, dlatego to panią boli - i wsadziła mi palca po rzepkę - i poczułam dokładnie jeden z tych bóli który mi przeszkadzał, no i tu też panią boli tak - i aaa - dokładnie w tą łąkotkę gdzie mam to pęknięcie. Niestety po każdej artroskopii kolano jest w gorszej formie, tworzą się blizny, na szczęście w pani przypadku zostały one dobrze rozćwiczone. Za to poluzował się troczek rzepki, albo przy operacji albo później coś pani naciągnęła, i przez to zaczęła rzepka uciekać na zewnątrz.

Wzięła mi tą nogę kazała trzymać za udo a ona ciągnęła. A potem mi kazała machnąć tak żeby coś jakby strzeliło, nie wiem czy strzeliło ale ona twierdziła że tak. Powiedziała że to było odblokowanie rzepki i mi pokazała że teraz mogę bardziej nogę wyprostować - no może i tak, napewno przestało boleć przy wyproście, choć mógł to być zbieg okoliczności (z moim kolanem nigdy nic nie wiadomo). Jeszcze dodam że dzisiaj jak siedziałam w busie godzinę to nie musiałam nóg rozprostowywać jak zwykle muszę co 10 minut.

Sprawdziła też rezonans sprzed operacji (którego żaden lekarz nie chciał oglądać). I mówi: "ale pani miała jakiś poprzedni uraz przed zerwaniem tego więzadła widzę", no i kurde fakt, miałam 2 "wypadki" zanim się dostałam na operację, bo po pierwszym lekarze nie zauważyli że coś jest nie tak, dopiero miesiąc później przy podskoku kolano mi się wygięło nie w tą stronę to poszłam do ortopedy. To na mnie zrobiło wrażenie. Powiedziała że na tym starym rezonansie więzadło jest zerwane ale też postrzępione, co wskazuje że najpierw się naderwało, a później zerwało.

Następnie przepisała mi trochę drogich leków na odbudowę ścięgien i chrząstki - co jest ok, sama się zastanawiałam które kupić, ona twierdziła że mi daje takie mocniejsze (glukozamina i kolagen). Stwierdziła też że jest stan zapalny w kolanie, co orzekła na podstawie spuchnięcia i podwyższonej temperatury kolana, i zapisała kremy i leki przeciwzapalne - to sama nie wiem czy dobre bo czytam że te leki mogą powodować upośledzenie w wytwarzaniu kolagenu. Z drugiej strony wszyscy moi fizjoterapeuci narzekali że jest stan zapalny a nikt nigdy nie zasugerował leczenia tego stanu zapalnego, więc może ma to jakiś sens. Zapisała też kwas borowy na okłady. Czytam przeróżne rzeczy o tym kwasie teraz w internecie, ale jakąś jej logikę widzę. No i okłady z kapusty i surowych ziemniaków - codziennie, na przemian. I schładzanie.

Pokazała mi też 2 ćwiczenia izometryczne które mnie nie bolą (bo inne izometryczne, te w przeproście, to bolały ze względu na łąkotkę).

Podsumowując - całkiem rzeczowo i szczegółowo podeszła do sprawy, zrobiło na mnie wrażenie ile mogła wyczytać z rezonansu, co do leków szczególnie tych przeciwzapalnych to jestem trochę podejrzliwa, ale chyba spróbuję. Bardzo fajne że tam długo siedziałam, bo lekarz to ma 15 minut i do widzenia. Jak dla mnie to jest jak (tak sobie wyobrażam) mieć lekarza ortopedę w rodzinie i pójść do niego do domu w niedzielę po południu - nie do końca wiesz czy jako lekarz jest dobry czy nie, bo to rodzina więc oczywiście wszyscy go chwalą, idziesz nieoficjalnie i jesteś z rodziny więc on się nie boi że jeśli coś źle zrobi i go pozwiesz do sądu, nie ma żadnej gwarancji, ale jest czas poświęcony i autentyczna wola pomocy.

piątek, 10 czerwca 2016

Wrażenia po zerwaniu i rekonstruckji ACL (w Niemczech)

Dużo się w Internecie o tym naczytałam, a że to co przeczytałam nie do końca pokrywa się z moimi doświadczeniami, postanowiłam dorzucić swoje dwa grosze ;) Najpierw opiszę jak do tego doszło, jak wyglądała operacja, a potem mam nadzieję pisać co kilka dni jak wygląda powrót do zdrowia (mam nadzieję:P).

Jak się zrywa więzadło


Więzadło zerwałam na nartach, próbując po raz pierwszy w życiu zjechać kompletnie sama. Może był to czwarty raz w życiu na nartach, z wyrobionymi 4 godzinami nauki jazdy (błąd, za wcześnie). Stok był oznaczony jako niebieski (czyli dla początkujących), i było to w Austrii - jak się potem okazało stok był tak naprawdę czerwony w porównaniu do innych ośrodków, tylko w tym był niebieski, bo był najłatwiejszy, i nie chcieli stracić klientów przez nieposiadanie żadnego niebieskiego stoku (błąd numer dwa, powinnam posłuchać znajomych co tam byli). Warunki śniegowe były masakryczne, raz że była mgła która sprawiła że ogromnie się bałam że ktoś we mnie wjedzie zza pleców jeśli będę jechać za wolno, dwa było dużo mokrego śniegu który formował się w małe zaspy (błąd numer trzy, nieznajomość gór ogólnie, brak wyczucia). Na dodatek sprzęt który miałam na sobie, czy przy sobie, był jakości dość marnej.. pożyczony po znajomości - kolejny błąd, "po znajomości" nie ma odpowiedzialności.. Do tego jeszcze dodam że byłam w okropnym nastroju, nie spałam zbyt dobrze, i ostatnich kilka dni wypełnionych było ogromnym stresem. Chciałam po prostu pójść na narty sama i dać radę, i mieć przynajmniej satysfakcję z tego.. taka odskocznia..

Odskocznia trwała może 2 minuty, przy trzecim skręcie najechałam na mini zaspę, lewa noga skręciła w prawo a prawa pojechała prosto. Dla jasności, kierunki były przeciwstawne do nóg.. wobec niemożliwości utrzymania takich kierunków jazdy poleciałam do przodu ze skrzyżowanymi nartami. Narty się nie wypięły (ustawiane też po znajomości). Dokładnie sytuacja której zawsze się bałam i przez którą ciężko mi się było przemóc żeby zacząć z nartami. Czego bym się spodziewała w takiej sytuacji to złamana noga gdzieś w okolicy piszczela, ale nie, kolano, kostka i biodro są ruchome, więc nogi ułożyły się na płasko, w dość dziwnym zgięciu jedynie.. na moment mnie zaćmiło.. i poczułam "pyk" w lewym kolanie. I od tej pory już gdzieś miałam ból, tylko myślałam "oby nie złamanie i oby nie więzadło". Wcześniej złamałam nadgarstek i wiedziałam jakie to uczucie gdy coś w ciele się łamie czy rozrywa, i to było to samo uczucie (samo pyknięcie nie boli wcale). Rozryczałam się, ale nie z bólu, tylko na myśl że całe plany wakacyjne szlag trafił, łącznie z weselem siostry być może, i ogólnie jak mogłam być takim debilem żeby próbować skręcać równolegle z większą prędkością jako pierwsza rzecz po wyjeździe na stok z moim poziomem doświadczenia.

Ból wcale nie był niesamowity i "najgorszy jakiego w życiu doświadczyłam" jak niektórzy piszą. Coś porównywalnego do przyp**przenia się małym palcem w brzeg łóżka, no może trochę gorzej - no boli jak cholera przez parę sekund, ale potem jest ok.

Diagnoza


Wcale nie tak łatwo się dowiedzieć że się ma zerwane więzadło. Dodam że mieszkam w Niemczech, a narty działy się w Austrii. Ludzie którzy się przy mnie zatrzymali zamachali na pogotowie górskie które akurat przejeżdżało obok, ale tamci na to spytali czy dam radę zjechać sama. Mówię że nie ma szans, w życiu. Oni na to żebym spróbowała chociaż. Żebym sprobowała stanąć na nogę to będzie wiadomo czy jest złamana. Stanęłam jakoś. O stoi, spoko, da radę! Nie nie, nie dam. No dobra, kazali mi usiąść, podciągnęli spodnie, pomacali nogę powyginali, mówią że spoko, nic nie jest złamane, żebym spróbowała zjechać bo oni nie mają w tym momencie ludzi żeby mi pomóc. No w sumie mogę spróbować. I jakoś tak zjechałam jeden odcinek. No i potem drugi trzeci, i mnie zostawili. Może po 40 minutach ślamazarnie wolnej jazdy połączonej z czołganiem dobiłam do końca. Chodzenie było ok, chociaż bolało. Schody były okropne. Dobiłam do hotelu, gdzie koleżanka ze śmiechem skomentowała że zdolna jestem ale mi minie, że widziała dużo takich upadków i żebym nie histeryzowała, że skoro mogę chodzić to nic się nie stało. Ok pomyślałam może ma rację, jeszcze poszliśmy na piwo, dokończyliśmy winem, o 5 rano obudził mnie ból. Wzięłam proszka, poszłam dalej spać. Rano ledwo mogłam chodzić, znajomi znajomych wzięli mnie samochodem po drodze do Monachium i wysadzili koło metra. Tzn 400 metrów od metra. To była masakra. Zajęło mi może godzinę dotarcie do stacji, przez ulicę nie mogłam przejść na jednej zmianie świateł :D

Potem na pogotowie. Na pogotowiu (po paru godzinach czekania) lekarz powyginał nogę, powiedział że więzadła są ok, faktycznie noga spuchnięta bardzo nie była, żadnych siniaków czy krwiaków, zrobili prześwietlenie, nic nie złamane, lekarz kazał mi iść do domu i trzymać nogę w górze. Jak będzie dłużej niż tydzień się utrzymywać to pójść do ortopedy. Ok..

Po paru dniach ból faktycznie zmalał, opuchlizna może nie, ale i tak nie była duża więc to przeszłam nad tym do porządku dziennego. W ciągu następnego miesiąca parę razy jak ściągałam spodnie na jednej nodze to mnie coś zabolało dziwnie, jakby noga się wygięła do zewnątrz, ale że potem nie bolało to za każdym razem o tym zapominałam. Po około miesiącu stwierdziłam że pora wrócić na siłownię i poszłam na step. Przy pierwszym zeskoczeniu ze schodka, zamiast na nogach wylądowałam na podłodze, nie mogąc złapać tchu. Tzn byłam na nogach, ale może tylko przez pół sekundy. Noga się znowu wygięła, tylko mocniej. Tym razem bolało i potem, i noga spuchła dość wyraźnie. Znowu dopadła mnie panika, że widocznie lekarz wystawił błędną diagnozę, i znowu całe wakacje i szpital stanęły mi przed oczami.

No i poszłam do ortopedy. Ortopeda powyginał kolano, ale zrobił jedno wygięcie więcej niż ten poprzedni lekarz (zgiął nogę w kolanie i ciągnął tą część nogi co była z przodu na zewnątrz). I mówi że jak wg niego to coś jest zerwane lub naderwane, ale trzeba zrobić rezonans. No i wynik uszkodzona łękotka i zerwane ACL. Skierował mnie do chirurga.

Operacja


O dziwo chirurg który zaproponował operację, po moich wyczerpujących pytaniach w stylu "a co będzie jak", stwierdził że nie ma problemu jeśli nie chcę operacji, że nikt mnie nie zmusza, że mam na decyzję 6 miesięcy od wypadku (tyle maksymalnie można czekać z ACL bez uszczerbku dla wyniku, na łękotkę i tak już było za późno) i jeśli się namyślę to mogę w każdej chwili przyjść (to "w każdej chwili" to niezły plus mieszkania w Niemczech chyba;)). No a ja na to że chcę operację i to tak szybko jak się da.

Noga się od początku zginała prawie tak jak ta zdrowa, spuchnięta bardzo nie była, więc stwierdzili że faktycznie operację można robić już, nawet bez żadnej rehabilitacji przed. Ustalili mi pierwszy wolny termin, za 2 tygodnie. Operacja robiona metodą wyciągania czegoś z uda i wpinania tego metalowymi zaczepami w kości w kolanie, tak żeby "szło" mniej więcej tak jak poprzednie więzadło.

Po operacji ból nie był tragiczny, tzn no bolało wiadomo, ale byłam w stanie czytać książkę na przykład. Udo bolało w takim stopniu jakbym miała tam olbrzymiego siniaka (trochę z tyłu więc nie widziałam), szczerze mówiąc nawet myślałam że może im spadłam ze stołu czy coś w międzyczasie, póki mi ktoś nie powiedział że stamtąd było coś pobierane, i dlatego boli :P. Miałam założony sączek w kolanie i butelkę z krwią obok łóżka. To było obrzydliwe, na szczęście sączek był dość dokładnie przybandażowany do nogi, więc się nie ruszał w ciele. Po może 5 godzinach od operacji przyszła pielęgniarka i kazała mi ruszać stopami, do góry i do dołu, co godzinę, żeby krew krążyła. To bolało trochę, ale dobrze mieć kogoś kto powie że mogę to robić, a nawet powinnam, mimo bólu. Z łóżka tego dnia nie wstałam, doświadczyłam za to jak to jest sikać do basenu. Bardzo ciężko się skupić, bo człowiek się czuje całkiem inaczej niż na toalecie:P

Następnego dnia pielęgniarka zmieniła bandaże, i wyszarpnęła sączek z nogi - kazała mi liczyć do 13 i gdzieś między "jeden" i "dwa" szybkim ruchem wyciągnęła rurkę. Bardzo bolesne i jednocześnie obrzydliwe uczucie, sama nie wiem czy bardziej bolesne czy obrzydliwe.. to chyba była najgorsza chwila z tej całej przygody:P Pozwoliła mi też skorzystać z toalety samodzielnie, przez usadowienie mnie na wózku, zawiezieniu do toalety, i upewnieniu się że sama usiądę (wciąż miałam 1 nogę sprawną). Pytała się też co chwilę czy mi się nie kręci w głowie,  a ja sobie myślałam że no kurde bez przesady. Po paru sekundach na kiblu poczułam jak krew odpływa mi z twarzy i z głowy, i w zasadzie byłam tylko w stanie się trochę ogarnąć i odpowiedzieć na pytanie że tak, kręci się.. pamiętam że jak mnie wiozła z powrotem do łóżka to moje nogi się wlokły po ziemi. Fajne uczucie, jakby to nie były moje nogi :D

Następnie, tego samego dnia, przyszła fizjoterapeutka z kulami, i mówi że się będziemy uczyć chodzić. Nauczyła mnie chodzić o kulach na tyle że mogłam już sama iść do łazienki. Przerobiłyśmy też wchodzenie i schodzenie po schodach. Jest to o wiele prostsze niż się wydaje! Kazała mi też zginać i prostować nogę w kolanie leżąc w łóżku. Raz nawet niechcący stanęłam na operowaną nogę wstając z łóżka, zapomniałam kompletnie że była operowana, ale nic mnie nie bolało, tylko jakoś tak dziwnie nienaturalnie się czułam, zanim w panice nie przeniosłam ciężaru ciała na drugą nogę.

Sam pobyt w szpitalu był jak zwykle strasznie chaotyczny, i ciężko było się czegokolwiek dowiedzieć. Dopiero drugiego dnia po operacji udało mi się dowiedzieć co właściwie zostało zoperowane. Lekarz powiedział że operacja poszła bardzo szybko, wszystko zgodnie z planem, tylko łękotki nie tykał bo sprawdził że w sumie nie była tak mocno pęknięta jak wyglądało na rezonansie i jest wciąż wystarczająco stabilna.

Trzeciego dnia wypisali mnie ze szpitala. Do domu dotarłam taksówką, na tylnym siedzeniu, z wyprostowaną nogą. No i wolne od pracy :D Po 5 dniach przestałam brać środki przeciwbólowe, po 14 dniach zdjęcie szwów, po 18 dniach (wczoraj) odrzuciłam kule - tylko stabilizator. Fizjoterapię zaczęłam tydzień po operacji, bo jak się okazało dość trudno było coś znaleźć w tak krótkim terminie (a przed operacją mówili że nie mogą wypisać skierowania, a bez skierowania nie można ustalić terminu - taka to niemiecka logika.. trzeba było na słodkie oczy prosić a nie słuchać jakie są procedury).

Trzeci tydzień


Dziś jest 19 dzień i właśnie próbowałam ćwiczyć Chodakowską, przeplataną z ćwiczeniami z fizjoterapii. Tzn. starałam się znaleźć coś bez kolan, albo jeśli to jest coś co zawiera ruchy rękami to robić te ćwiczenia na siedząco. Plus dużo brzuszków (nogi zgięte na ziemi i nieruchomo). Grunt, że się spociłam :) Noga nie boli, trochę mniej spuchnięta, trzymanie jej w górze i zimne okłady pomogły najwięcej na opuchliznę (mimo że w szpitalu powiedzieli mi żeby nie robić ani jednego ani drugiego - co lekarz to inna opinia).

Fizjoterapię mam 2 godziny w tygodniu po 30 minut. Wydaje mi się to trochę niedużo, ale podobno tak ma być. W domu mam ćwiczyć po 15 minut 3 razy dziennie, albo po 15 powtórzeń 3 ćwiczeń - ciągle mnie to martwi, bo 15 powtórzeń po 3 razy zajmuje jakieś 4 minuty a nie 15. Fizjoterapeutki zdają się nie widzieć tej rozbieżności. Kiedy pytam o konkrety każą mi "słuchać swojego ciała" i nie ćwiczyć za dużo. Jak czytam w internecie że ludzie ćwiczą po parę godzin dziennie, to sama nie wiem co o tym myśleć..

Jedno mnie tylko martwi, że jak chodzę i lewą nogę mam z tyłu i chcę się nią odepchnąć do przodu, to czasem czuję jakby się wyginało kolano do tyłu zbyt mocno - czyli dokładnie to co się działo przed operacją. Naprawdę mam nadzieję że to tylko kwestia wyrobienia mięśni..

Koniec 3go tygodnia


Po 3 dniach chodzenia mniej więcej 400-700 metrów dziennie bez kul, stwierdzam że może faktycznie nie był to najlepszy pomysł. Drugiego dnia okazało się że mam ogromne zakwasy w łydce lewej nogi - czyli nawet tak mały wydawać by się mogło wysiłek jest ogromnym wysiłkiem dla mięśni, po tygodniu ich nieużywania. W dodatku kolano zaczęło trochę boleć, jakby w kościach. Nie wiem czy to jest związane z chodzeniem, czy coś się w środku goi może. Staram się mniej chodzić ale wciąż zginać kolano i trochę ćwiczyć, zaczęłam też brać Ibuprom na wszelki wypadek - w końcu ma też działanie przeciwzapalne..

5ty tydzień


Jak się okazało nic złego z kolanem się nie stało od chodzenia. Uciekające kolano to tylko mi się wydawało, lekarz sprawdził że więzadło trzyma, i faktycznie to czułam jak szarpnął (delikatnie oczywiście). Fizjoterapeutka poradziła mi żebym zawsze nosiła kule ze sobą jeśli gdzieś dalej się wybieram, na wszelki wypadek. I tak do końca 4-go tygodnia chodziłam z kulami, chociaż denerwowały mnie one bardzo. Na szczęście teraz już chodzę bez (tylko stabilizator, ale i on mnie już denerwuje:P), od tego tygodnia się zaczął drugi okres fizjoterapii gdzie mam ćwiczenia na lekko ugiętych kolanach, i nie mam już masażu kolana (szkoda). Nie mogę się powstrzymać czasem żeby po schodach nie wchodzić normalnie, kilka razy z rozpędu myślę że z 1 schodek weszłam chorą nogą.. myślę że jeszcze mi nie wolno, bo mam uginać kolano nie więcej niż 80 stopni..

Od kiedy zaczęłam więcej chodzić i ćwiczyć z ugiętymi kolanami, kolano dość mocno reaguje - zaczyna boleć w dziwnych miejscach, puchnie, i jest gorące.. czasem czuję się jakbym była zdrowa i zapominam że coś mam z nogą a czasem mam tylko ochotę leżeć i o niej nie myśleć. Fizjoterapeutka powiedziała że takie efekty mogą trwać i rok :(.

Co mnie jeszcze denerwuje to to że na fizjoterapii powiedziano mi że mam spać w ortezie. Nie cierpię tego i tego nie robię. Nie mogę zasnąć z takim wielkim plastikowym i metalowym i zimnym czymś na nodze. Staram się w nocy nie ruszać ale średnio mi to wychodzi, czasem kolano po nocy boli jak po chodzeniu w dzień. Powiedziałam na fizjoterapii że nie mogę z tym spać, nie reagowali bardzo źle więc myślę że będzie ok.. :)

W tym momencie ćwiczę 3 razy dziennie (w teorii, w praktyce 2 razy) po 15 minut.. tylko dodaję nowe ćwiczenia, a stare zostają.. więc tak wychodzi coraz więcej z czasem.. :)

Wczoraj byłam pierwszy dzień w pracy, wirtualnie, dzisiaj poszłam do biura na 3 godziny.. już po przyjściu widziałam że kolano ledwo się mieści w stabilizatorze, tak spuchło.. więc tak, będzie jeszcze trochę pracy z domu..

sobota, 31 października 2015

Wrażenia po instalacji darmowej jak również pełnej wersji Windows 10

Fajnie było że mogłam zaplanować instalację na potem, więc ustawiłam ją na zaraz po tym jak wyjdę do pracy i zostawiłam komputer włączony.

Po pracy umówiłam się z kolegą na oglądanie filmów, więc w pośpiechu włączam komputer żeby sobie jeszcze coś poczytać w ciągu ostatnich 10 minut.

Witaj ponownie!

Ok, co im znowu odwala sobie myślę. Ale tło jakieś takie.. eee bez gradientu, i ciemne. Co jest?! Aaaaa ten Windows 10. Ok, to zobaczymy.

Wpierw każą mi dostosować komputer do własnych potrzeb, co odbywa się przez informowanie mnie na temat aktualnych ustawień: wysyłaj dane do Microsoft na temat tego jakiej muzyki słucham, jakie strony odwiedzam, gdzie się znajduję, co wpisuję we wszelkie formularze we wszelkich miejscach, wszystko żeby Microsoft doskonalić swoje usługi. No chyba ich popie*rzyło. Po prostu nie do wiary. Szukam i szukam jakiegoś przycisku żeby to wszystko anulować, nie wiem, może przywrócić starą wersję, co miało być takie proste i łatwe przecież. Widzę że czas do końca kustomizacji 15 minut. 15 minut?! Mój kolega tu będzie za nie całe 10 a ja nawet nie mogę włączyć swojego komputera. Ok wreszcie znalazłam mały link w dolnym lewym rogu mówiący że tam mogę dostosować ustawienia. Ok, klikam tam i nareszcie, pokazują się checkboxy. Odznaczam wszystko co tylko możliwe, strona następna, znowu klikam w link i odznaczam, i tak parę razy. Odznaczyłam nawet opcję żeby Windows zarządzał wszystkimi zdjęciami i filmami znalezionymi na komputerze i je udostępniał automatycznie. Nie do wiary, nie do wiary sobie myślę.

Wreszcie widze ten durny pulpit. Ok świetnie, myślę, 5 minut zostało, to sobie obejrzę jakiś skecz na youtube. Włączam skecz a tu dupa, nie ma dźwięku. Sprawdziłam wszystkie ustawienia, są w porządku, myślę sobie aha, musi być jakiś uszkodzony film. To włączam inny - to samo. Świetnie, nie mam teraz dźwięku. No to google, i wpisuję "Windows 10 nie ma..." i na jednej z pierwszych pozycji widzę podpowiedź "..dźwięku". No super, po prostu wspaniale, już czuję tą poprawę mojej jakości życia. Zaczynam grzebać w ustawieniach sterowników gdy przychodzi kolega z.. głośnikami. No to spróbujmy mówię, choć naprawdę nie sądzę że to coś pomoże. Kolega wpina głośniki, i.. nagle pojawia się dźwięk! super, cieszymy się, ulga i kamień z serca, po 5 sekundach dźwięk milknie. Przełączam między aktywnymi aplikacjami i widzę że Windows zaczął instalować nowy sprzęt. Po prostu do przewidzenia. Na szczęście po tej instalacji znowu dało się słyszeć dźwięk.

Ogłądamy film. Od czasu to czasu przycina go tak że podnosimy się z kanapy żeby sprawdzić co jest (co wymaga niemałego wysiłku). W końcu kolega mówi czekaj musi coś w tle pracować że tak tnie, nawet minimalizacja okna filmu przechodzi skokami. W końcu dobiliśmy się do managera zadań.. zakończ zadanie - niestety nie można. No fajnie. Widzisz gdzieś ikonkę administratora? Nie.. nie ma administratora.. nieważne dobiliśmy do końca, kolega poszedł (zapewne pod wrażeniem Windows 10).

Dalej Skype. Piszę sobie i z kimś gadam i nagle słowa mi się po wpisaniu zmieniają. Myślę zaraz, czy ja coś mam z głową, czy naprawdę... oh f*ck, tak jest! Windows 10 ma autokorektę. I to w oknie Skype. Do tego cały Skype wygląda jak w rozdzielczości 600x800 - i nie mam pojęcia czemu.

Po kliknięciu przycisku Start informuje mnie że jest słonecznie i 9 stopni.. w Warszawie. Super, tylko ja nawet w Polsce nie jestem. Eh, pozostało tylko poszukać tej łatwej i przyjemnej opcji powrotu do starszej wersji..

Dźwięku nie ma nadal, tzn jak coś chcę obejrzeć to nie ma, bo notyfikacje systemu zawsze są obwieszczane durnymi plumknięciami. Fajnie nie..

wtorek, 13 października 2015

No ale nie zapomnę tego uczucia na tej ławce w parku.. takie uczucie ulgi, tak jak się człowiek czuje oglądając durny film gdy jedno w końcu znajduje drugie na lotnisku w ostatniej chwili, i krzyczy kocham cię a drugie wtedy wraca :P takie uczucie ulgi w całym ciele, nie tylko w głowie, kiedy sobie zdaje człowiek sprawę że wstrzymywał oddech dotąd i nareszcie zaczął znowu oddychać, i ta nagła ilość tlenu, i to rozluźnienie mięśni, i ta pustka myśli nagle, i spokój. I to nie po godzinie, po dwóch, po dniach, ale po miesiącach, wreszcie, i nareszcie.

Czasem bywa że reakcja ciała dopiero nam coś uświadamia. Czemu tak jest z ludźmi w tych czasach, że za dużo myślą. Jak niezwykle istotne jest być w kontakcie ze swoim ciałem. To jedyny obiektywizm jaki nam pozostał.

sobota, 10 października 2015

Zrozumiałam dwie rzeczy..

..dlaczego wcześniej nie wychodziło.

Kiedyś dostałam radę by nie obwieszczać na starcie że jestem tu tylko parę miesięcy, bo tak nikt mnie nie weźmie na poważnie, i tylko niepoważni będą zainteresowani. Tak robiłam ale nic to nie dało. Aż ostatnio do mnie tępej krowy dotarło: to nie tyle był problem w ich nastawieniu ale moim. Ja przecież całą sobą wyrażałam to "no dalej, powiedz, czy wyjdzie czy nie wyjdzie, no weź ja nie mam czasu, nie chce tracić czasu jeśli to ma nie wyjść". Ja to miałam w tyle głowy cały czas. Ja sama siebie stresowałam żeby sama sobie odpowiedzieć na to pytanie, tak szybko jak to możliwe. Żeby nie stracić czasu. Żeby jeszcze mieć więcej czasu na ten właściwy związek. Na te podróże z nim, a jeśli nie z nim, to sama przynajmniej, ale żeby nie tkwić w czymś co ma szanse na nieudanie. Żeby wykorzystać to co mam jak najefektywniej. Zachłannie.

Drugi czynnik, wiek. Dopiero teraz rozumiem jak mało oni wszyscy rozumieli. Rzeczy które brałam za przejaw nadwrażliwości były objawem braku zielonego pojęcia. To co brałam za brak szacunku było brakiem zielonego pojęcia. Brak zielonego pojęcia przeważał w większości chwil. Kompletna niekompetencja. I kompletny brak zainteresowania tym czym ja byłam. Nie z okrucieństwa, ale z definicji. Zwyczajnie, tak jak dzieci nie interesują się pewnymi sprawami, tak i oni nie interesowali się pewnymi.

Tak sobie myślałam, że często ludzie się boją że byli sami tyle czasu i że już zawsze będą sami. Ale jest pewien czynnik który to obala: czas płynie i wiek osób z którymi się spotyka jest inny. Więc jeśli nie działa teraz, może będzie działać za x lat. Wtedy ktoś powie 'ale wtedy wszyscy będą zajęci'. Cóż, faktycznie, większość będzie. Ale nie wszyscy. Jakaś szansa pozostaje, i myśleć że to właśnie na pewno nie mi się przydarzy szczęście jest to myśleć że jest się kimś wyjątkowym na skali reszty ludzi - co jest bzdurą oczywiście. Zawsze jest możliwe że wszystko będzie dobrze. Takie proste i logiczne, czyż nie. Życie się zmienia, zmieniam się ja, zmieniają się ludzie, nic nie pozostaje takie samo. To że teraz jest źle nie prognozuje wcale na przyszłość.

czwartek, 14 maja 2015

To napiszę tutaj..

To napiszę już tutaj, co by za mną nie chodziło. Przymglone kolory z poświatą zielonego, stopy i palce jedynie widoczne, oczekiwanie gdy inni się nabijają, no i szyja.. zdaje mi się czy mi się nie zdaje, stawiałabym na pierwsze, i tak dni sobie lecieć będą, co w zasadzie dobre jest. jestem pomiędzy pomiędzy, muszę się pilnować. ale klimat jest, za jakiś czas będę sobie przypominać to miło, ciekawe czyż nie ciekawe jak wygenerować ktoś może coś co daje wrażenie czegoś nowego, a przecież jedynie z mojej głowy pochodzi. to sprawia też że człowiek jakoś młodszy się czuje, a może to właśnie to poczucie nie na miejscu się wydaje? bo w zasadzie młodym już się nie jest. coś z czasów podstawówki. dlaczego mnie to przyciąga? jest to kompletnie zła droga, przecież wiem. dziecinność i nieadekwatność, i to poczucie że wiem jak komuś pomóc, to właśnie mnie nabiera. kompleks wybawicielki. ludzi nie można zmieniać, można zmienić towarzystwo. nie wybieraj ludzi których wiesz jak zmienić, wybieraj tych co są już tacy na jakich byś ich zmienić chciała. no i przede wszystkim nie wpiep..aj się nieproszona. więc tak sobie dni lecieć będą, a kiedyś miło wspominać to będę :)

niedziela, 11 stycznia 2015

Pobyt w niemieckim szpitalu

A więc jak to było.. po opowieściach z Polski o wysokim poziomie opieki medycznej w Niemczech inaczej to sobie wyobrażałam. Szczególnie mając jeszcze w tyle głowy fińskie podejście do spraw życia codziennego szarego obywatela.

Przyjęcie

No więc o 9 rano stawiam się zadowolona w domniemanej klinice uniwersyteckiej cieszącej się dużym uznaniem z moją złamaną ręką i skierowaniem na operację. Idę do okienka z informacją i już na dzień dobry słyszę że pan nie ma zamiaru mówić po angielsku bo skoro spytałam czy mówi po angielsku w języku niemieckim, to on się nie będzie wysilał. Kazał mi wziąć numerek. Jeszcze mało podejrzewając wzięłam numerek z maszyny, siadłam sobie i tak sobie myślę: w zasadzie to nie wiem za czym ta kolejka. W zasadzie to są cztery stanowiska a pani tylko w jednym. W sumie ludzie wyglądają na mocno już wkurzonych i tych ludzi czeka dość sporo. A mnie ręka nap...dala. Więc idę raz jeszcze do miłego pana z informacji, i mówię że w sumie to mi się trochę spieszy bo mam złamaną rękę, i miałam się zgłosić na operację..
- aaaa, no to widzi pani, to my się żeśmy nie zrozumieli (no ciężko, skoro mnie spławił w trymiga). No bo klinika operacji dłoni to jest całkiem inny budynek, musi pani wyjść stąd, potem w tamtą ulicę, ...
- zaraz, ale w zasadzie to złamanie to nie dłoni, tylko nadgarstka, to też się kwalifikuje? - mówię niemieckim pół na pół z angielskim
- złamanie czego?!
- no tutaj (pokazuję)
- no to czemu pani mówi że dłoń! to jak nie dłoń to tu czekać!
- a ile tutaj muszę czekać, bo ja bym chciała wiedzieć jak najszybciej czy tu mnie mogą zoperować..
- no tego to pani nie powiem, skąd mam wiedzieć?! proszę wziąć numerek.
- no ale ta kolejka to jest już do lekarza czy potem jak tutaj odstoję dwie godziny to będę musiała czekać w następnej kolejce kolejne dwie godziny?
- no do lekarza musi pani też czekać a co pani myślała?!
- aha, dobrze, bo mi chodzi o to że skoro tutaj muszę tyle czekać, to może lepiej żebym poszła do innego szpitala, bo mi trochę zależy na czasie.
- a to niech pani idzie!
- a no to pójdę!

Pi...olę uznaną klinikę. Jadę do szpitala nieopodal mnie, bo wiem że już raz udało mi się tam zrobić prześwietlenie, i zajęło to nie więcej niż pół dnia. Więc tragicznie może nie będzie. Podchodzę do rejestracji, i mówię że mam złamaną rękę.
- no i?
- no i powiedziano mi że potrzebuję operacji.
- no.. a czemu tutaj?
..no ręce opadają. Nie wiem, może dlatego że to jest szpital? Tak mi się jakoś skojarzyło.

Pani zawołała inną panią, coś pogadały, wzięły zdjęcie rentgenowskie które przyniosłam od poprzedniego lekarza, i kazały mi czekać. Kolejne minuty, godziny gapienia się w ścianę, a ja myślałam że o tej porze już będę operowana. "Raz dwa w każdym szpitalu w Monachium to pani zoperują", powiedział lekarz z górskiej pipidówy. Zaczęłam żałować że nie zostałam w tamtym szpitalu, choćby odcięta od świata.

Pani wróciła i oznajmiła że ręka jest złamana i trzeba ją operować. "Super, to wreszcie jesteśmy na tej samej stronie", myślę.
- Czy może pani przyjść w piątek?
Czyli że co, że za trzy dni? Że mam siedzieć z rozgruchotanym nadgarstkiem trzy dni w domu? No ale dobra lepsze to niż nic. Potrzymały mnie tam jeszcze jakieś 2 godziny, każąc czekać na któż to wie co, po czym wysłały do lekarza rodzinnego po zwolnienie lekarskie, bo na operację jest potrzebne. A szpital nie wypisuje. Badania krwi szpital też nie robi.

Na sali

Siódma rano. Wyglądało to dość przerażająco: dwa łóżka w pokoju, pokój jak w jakimś hotelu, stoliczek i krzesła, i lampka do czytania, osobna toaleta z prysznicem - przeraziłam się że będę musiała za to dodatkowo płacić. Ale nie, polska akurat pielęgniarka mnie uspokoiła że to jest taka normalna sala. Łóżko szerokie na 120cm, z pilotem do regulacji przeróżnych kątów nachylenia, mały telewizorek dołączony do łóżka z internetem (niestety na kartę), radiem i durnymi grami. Słuchawki jednorazowe do radia. Dwie butelki wody mineralnej. Guzik do wzywania pielęgniarki. Pielęgniarka powiedziała, wbrew temu co mówił lekarz, że do domu mnie wypiszą tego samego dnia, a nie następnego jak myślałam. Ok, zdrzemnę się myślę..

Ze snu budzi mnie pielęgniarka, z jakąś tabletką i szklanką wody, i każe mi się przebierać. "Proszę się szykować na operację" mówi, a ja się pytam czemu tak wcześnie, że miała być o 13, a ona na to "a czemu nie, jak mają czas". No to czemu nie. Wróciłam z łazienki przebrana (a raczej bardziej rozebrana, w samej koszuli tylko) i stoję i patrzę na nią, a ona patrzy na mnie.
- No proszę się kłaść!
- Ale miałyśmy iść na operację..
- No z łóżkiem jedziemy
Okej.. tym się zaskoczyłam. Przewieźli mnie na drugi koniec budynku. Coś tam się lekarz pytał która to ręka, świetne pytanie na 10 minut przed operacją. Chyba z dziesiąty raz spytali mnie czy jestem na coś uczulona. Już byłam bliska uwierzenia że może na coś uczulona jednak jestem, tylko na co. Proszę oddychać głęboko.. nosz i kurde ktoś mnie budzi. Coś się pytają. Znowu śpię. Znowu coś gadają. Nie dadzą kurde pospać, co za nieczułe istoty.

Znowu leżę na sali. A raczej swoim pokoju, salą ciężko to nazwać. Ku mojemu zaskoczeniu ręka nie boli aż tak. Ma się wrażenie że jest taka mało stabilna w swoim nieboleniu, ale przy dobrym ustawieniu nie boli. Czekam na kolację. Miała być o piątej. Wpół do szóstej kolejne zaskoczenie - mała miseczka zupy i dwa sucharki. I to wszystko, po dniu głodówki. Przychodzi znowu inny jeszcze lekarz i mówi że słyszał że chcę dzisiaj wyjść i dlaczego. Ja mówię że nie to że chcę ale mi tak powiedziano, że mam iść do domu po kolacji, a on że nie, że nie wie kto mi to powiedział ale że powinnam zostać. To ok, pytam się czy będzie jakieś jedzenie, on że nie, ale może coś wymyśli. Za 10 minut pielęgniarka przynosi kaszę jaglaną z plasterkiem pomidora, pani obok wymiotuje, a ja się zajadam.

Rano czekam na wypisanie. Czekam i czekam ale lekarz nie przychodzi. Przysypiam tak od czasu do czasu, o 11:30 przychodzi pielęgniarka i mówi że czy skoro ja już idę do domu to że nie potrzebuję już łóżka. No zadowolona mówię "nie" i się szykuję do wyjścia, i pytam gdzie mam iść, a ona że nigdzie, że mam na lekarza czekać. Ona tylko po łóżko przyszła. Próbowała też zabrać łóżko drugiej pani co ze mną leżała ale tamta jej wytłumaczyła że po operacji na przepuklinę jednak nie bardzo może siedzieć. W końcu pielęgniarka odpuściła.

Przynieśli obiad. Lekarz od kilku godzin już "zaraz będzie". W końcu przychodzi  lekarz, wpół do pierwszej, i daje mi jakiś liścik, i mówi że mogę iść. Pytam co ze zmianą gipsu i opatrunku bo wczoraj inny lekarz mówił że lepiej żebym została ze względu na to że rano będą zmieniać opatrunek, a ten zdziwiony mówi że nigdy tak się nie robi, że mam termin za kilka dni. Ok, nic mnie już nie zaskoczy. W ostatniej chwili przypominam sobie o nieszczęsnym zwolnieniu z pracy które ponoć było potrzebne do operacji i daję je lekarzowi, a on mówi "nie, tego nam nie potrzeba", a po chwili namysłu "a w zasadzie to wezmę".

Wreszcie wolność!

Nigdy się bym nie spodziewała że Niemcy są tak niezorganizowani. Standardy pomieszczeń i sprzętu w szpitalu były wysokie, ale burdel taki sam jak w Polsce ;)